Film Rothemunda byłby ciekawszy, gdyby reżyser postawił na ambiwalencję, ograniczając dostęp widza do refleksji bohaterki. Taktyka gry w otwarte karty skutkuje bowiem osłabieniem dramaturgii –
Sophie (Lisa Tomaschewsky) ma 21 lat i całe życie przed sobą – tak przynajmniej jej się wydaje. Poznajemy ją, gdy razem z najlepszą przyjaciółką świętuje Sylwestra. Szalona impreza ma być rytuałem przejścia do nowego, długo oczekiwanego etapu życia. Tuż za zakrętem są przecież studia, samodzielność, dorosłość. Sielankę bohaterki przerywa jednak niespodziewana diagnoza. Męczący dziewczynę kaszel okazuje się objawem nowotworu. Zamiast kolejnych imprez Sophie czeka szpitalne łóżko, chemioterapia i świadomość, że szanse na wyleczenie nie są duże.
Reżyser Marc Rothemund mierzy się z tematem raka z interesującej perspektywy: walka z widmem śmierci jest u niego walką o ocalenie insygniów młodości. Sophie to ładna, świeża dziewczyna – postawiona wobec ponurej perspektywy nie robi rachunku sumienia, nie godzi się na przyjęcie pozycji ofiary; kurczowo trzyma się rekwizytów swojego dotychczasowego życia. "Skoro mam umrzeć młodo, to niech chociaż żyję szybko", zdaje się mówić. Jej arsenałem w walce z chorobą – raczej wbrew zaleceniom lekarzy – stają się alkohol, seks oraz... przebieranki. Straciwszy włosy, Sophie zaczyna bowiem eksperymentować z kolejnymi perukami. Każda nowa fryzura to dla niej pretekst do wyzwolenia innego aspektu osobowości. A zarazem do wyparcia, przykrycia toczonego chorobą ciała.
Ale mimo obecności tych ciekawych, transgresyjnych tropów, "Dziś jestem blondynką" ogląda się trochę jak bajkę. Rothemund nie zataja przed nami okropności choroby Sophie, ale sytuuje bohaterkę w dość idyllicznym – bądź co bądź – kontekście. Dziewczyna ma ciągłe wsparcie ze strony swoich rodziców, przyjaciół i supersympatycznego personelu szpitala. Prym w tej galerii drugoplanowych postaci wiodą fajtłapowaty ojciec (Peter Prager), surowy ale życzliwy doktor Leonhard (Gerald Alexander Held) oraz pocieszny, korpulentny pielęgniarz Bastian (Daniel Zillmann). Atmosfera rodem ze szpitala w Leśnej Górze. Na szczęście twórcy nie rozpływają się bezpowrotnie w tym słodziutkim sosie. Sophie, choć traktowana jak księżniczka, nie daje się upupić w roli niewinnej męczennicy. Wbrew urokliwej otoczce pozostaje żywą, targaną sprzecznymi emocjami bohaterką.
Trochę więc szkoda, że wszystkie dręczące ją dylematy zostają wyłożone kawa na ławę. Film Rothemunda byłby ciekawszy, gdyby reżyser postawił na ambiwalencję, ograniczając dostęp widza do refleksji bohaterki. Taktyka gry w otwarte karty skutkuje bowiem osłabieniem dramaturgii – zamiast napięcia pozostaje nam głównie jałowe oczekiwanie na finałową diagnozę: wyzdrowieje czy nie? Ten zwyczaj dopowiadania wszystkiego wynika zapewne z faktu, że film jest oparty na książce (oraz blogu) prawdziwej Sophie. Postawieni wobec bohaterki-jako-otwartej-księgi twórcy postanowili zachować ją taką również na ekranie. W kinie jednak nadmiar słowa i wiedzy nieraz przeszkadza. Dlatego tak dobrze ogląda się scenę, w której Sophie próbuje poderwać wykładowcę, a my nie jesteśmy pewni, jak daleko jest w stanie się posunąć ani jak zareaguje na jej awanse mężczyzna. Ale nie ma tu wiele takich momentów. "Dziś jestem blondynką" pozostaje jednak porządnym filmem "na temat", dostarczającym odpowiedniej dawki "życiowych refleksji". Niektórym to wystarczy.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu